Playlist

niedziela, 2 marca 2014

Przypalona róża

Jutro jest ten szczególny dzień. Dzień zakochanych. Zapewne nie ja jedna nie cieszyłam się z ich powodu. W każdej sklepowej witrynie wisiały papierowe serduszka, uśmiechające się misie, machające do przechodniów zza szyb i zapraszające do kupna.
  Przechodząc obok nich z pokerową miną, starałam się nie wyobrażać sobie jak do niedawna jeszcze moja miłość, kupuje dla mnie ogromnego niedźwiadka i zostawia tajemnicze listy w mojej skrzynce pocztowej. Próbuję nie wyobrażać sobie jak przychodzi do mnie rano przed szkołą i całuje mnie na powitanie starając się ukryć za plecami bukiet krwistoczerwonych róż.    
  Szłam brukowanym chodnikiem, mijałam sklepy, a słone łzy skapywały po mych policzkach. Kierowałam się w pewne wspaniałe miejsce. Skośnie padający deszcz, moczył moje włosy, ale nie przejmowałam się tym. Przynajmniej nie rzucało się w oczy tak bardzo to, że płakałam.
  Wspięłam się błotnistą ścieżką pod górkę, zewsząd otaczały mnie drzewa. Na niektórych z nich widniały wyryte nożem inicjały zakochanych par. Gdzieś tam wśród nich było wypisane także imię moje oraz mojego ukochanego. Starałam się wymazać z pamięci chwilę, gdy uwiecznialiśmy nasze imiona na pniu. Szłam pod górkę, coraz ciężej oddychałam. Mimo to przyśpieszyłam kroku.
  Dotarłam. Przede mną rozciągał się wspaniały widok na miasto. Na samym środku wzniesienia leżał obalony pień. Siadłam na nim. Niemal czułam ciepło czarnowłosego mężczyzny, który parę miesięcy temu właśnie tutaj spędzał ze mną swój czas. To było nasze tajemne miejsce, o którym nikt inny nie miał pojęcia. Otuliłam ramionami kolana i spojrzałam w dół na zamglone miasto. Gdzieniegdzie świeciły się światła, które przebijały mlecznobiały puch. Być może te najjaśniejsze należały do domów tych najszczęśliwszych ludzi. Tych, którym roztańczone motyle obijały się o wnętrze brzucha, którym z zachwytu odbierało dech w piersi, którzy z niecierpliwością oczekiwali jutrzejszego dnia. Tak bardzo im zazdrościłam... Moje serce było złamane... Dopiero niedawno zrozumiałam ile ON dla mnie znaczył. Kiedyś nie byłam pewna swoich uczuć. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam jaki jest dla mnie ważny... niedługo po tym, gdy sobie to uświadomiłam, jemu przestało zależeć. Znudził się i zapolował na kolejną dziewczynę. Tak bardzo mnie zranił.
  Miałam ochotę krzyczeć w niebo głosy. Zamiast tego, schowałam głowę w ramionach i zaniosłam się szlochem.
  Nie trzeba mówić, że wciąż miałam niewyobrażalnie wielką nadzieję, że Karol- bo tak właśnie miał na imię czarnowłosy chłopak, wybranek mego serca, wciąż jeszcze o mnie myślał. Codziennie rano wstawałam z nadzieją, że jednak zmieni zdanie... że do mnie wróci. Wybaczyłabym mu wszystko. Wiedziałam, że nie powinnam, ale nie mogłam nic poradzić na to jakim darzyłam go uczuciem. Ale to była tylko nadzieja. Bardzo mało prawdopodobne marzenie. Gdy mijaliśmy się na szkolnym korytarzu, wymieniając spojrzenia, uporczywie zastanawiałam się o czym myśli...
  Gdy wróciłam do domu, nikogo nie zastałam. Nie zapalając światła, choć było ciemno, przemknęłam do swojego pokoju na piętrze. Całe szczęście, że byłam sama. Nie chciałam aby moi rodzice zauważyli rozmyty makijaż zdobiący moją twarz. Nie potrzebowałam nieuniknionych pytań, jakie by mi zadawali.
  Weszłam do swojego pokoju i przycisnęłam włącznik światła. Pomieszczenie rozbłysło złocistym blaskiem, który rzucały lampki choinkowe pozawieszane na ścianach. Wtedy zauważyłam to po raz pierwszy. W kabelki światełek wplątana była delikatna, różowa róża.  Zdziwiona, z bijącym sercem, podeszłam do niej i uwolniłam ją z duszących przewodów. Z bliska zauważyłam, że jest całkowicie uschnięta, a brzeżki każdego płatka są czarne, jakby podpalone. Marszcząc brwi, zbliżyłam do niej nos. Zamiast przyjemnego, kwiatowego zapachu poczułam smród spalenizny.
  Mieszkałam w tym domu jedynie ze swoimi rodzicami. Oni nie zostawiliby mi takiego prezentu. Rano tej róży tu nie było. Miałam stuprocentową pewność. Lekko przestraszona, położyłam ją na blacie biurka i zeszłam na dół do kuchni. Dla pewności zadzwoniłam do przyjaciółek, lecz one przysięgły mi, że nie zostawiły rośliny w moim pokoju. Zresztą kiedy miałyby to zrobić? Miałam zamiar potem zapytać rodziców. Teraz, gdy byli jeszcze w pracy, nie odebraliby telefonu.
  Zauważyłam, że tuż przy podstawie schodów widnieje błotnisty ślad. Nikt z naszej rodziny nigdy nie chodził w butach po domu. Rodzice zawsze poważnie podchodzili do czystości i obowiązywała zasada ściągania obuwia tuż przy drzwiach wejściowych.
  Nagle, przerażona, wbiegłam na górę, do swojego pokoju. Zatrzasnęłam drzwi i przekręciłam kluczyk w zamku, choć zwykle tego nie robiłam. Zaraz. Co ja wyprawiam? Otworzyłam drzwi i ostrożnie zajrzałam w każdy zakamarek swojego pokoju. Dopiero upewniwszy się, że nikt oprócz mnie, się w nim nie kryje, na powrót zamknęłam drzwi.
  Wstrząśnięta, choć błoto i róża nie musiały od razu oznaczać włamania, zakopałam się w kołdrze i nasłuchiwałam. W przemoczonej bluzie i rozmytym makijażu na twarzy. Teraz pragnęłam jedynie tego, aby rodzice wrócili do domu. Mój ukochany, zaszył się gdzieś w głębi mojej podświadomości. Całą resztę wypełnił strach, który wzmagał się za każdym razem, gdy spojrzałam na przypaloną różę, która wydawała mi się nieznośnie przerażająca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz