Playlist

poniedziałek, 24 marca 2014

Pożar

  Rodzina Kowalskich zawsze żyła osobno. Niby byli rodziną lecz każdy jej członek, miał swoje własne sprawy, z którym- jak się zdawało- z nikim się nie dzielił. Każdy kolejny dzień zaczynał się i kończył ciszą. Wszyscy uznawali, że wymuszona rozmowa jest zbędna. Już od ponad roku żyli w totalnym rozbiciu. Kontaktowali się jedynie w istotnych sprawach- które siłą rzeczy zdarzały się niebywale rzadko.
  Pewnego wiosennego wieczoru nastoletnia Magda siedziała na parapecie swojego pokoju znajdującego się na pierwszym piętrze budynku, który zamieszkiwała wraz ze swoją mamą, tatą oraz dwójką rodzeństwa. Spuściła nogi w powietrze i poruszając nimi delikatnie, zagłębiła się w powieść, którą trzymała na kolanach.
  Nagle do jej nozdrzy doszedł nieprzyjemny zapach. Z każdą chwilą stawał się coraz silniejszy. Smród który wyczuwała, po chwili stał się nie do zniesienia. Dziewczyna podejrzewając jego źródło jako komin sąsiadów, zatrzasnęła okno i ułożyła się wygodnie w łóżku.
  Zapach jednak wcale nie znikał, lecz przybierał na sile. Otworzyła drzwi do swojego pokoju i ujrzała przerażający widok. Na korytarzu gromadził się gęsty, biały dym. Nastolatka wyszła ze swojej sypialni i wystraszona zaczęła biec do pokoiku rodziców, którzy- jak podejrzewała- już dawno spali. Zatykając nos, biegła co sił w nogach. Trzasnęła z całej siły w dębowe drzwi. Nie usłyszała żadnego ruchu po drugiej stronie. Uderzyła ponownie- nic. Zaczęła szarpać za klamkę, krzyczeć najgłośniej jak potrafiła. Łzy spływały jej po policzkach
  Po chwili zamek kliknął, drzwi ustąpiły. Stojący na progu ojciec w trymiga się rozbudził i z przerażeniem zaczął szukać drogi ucieczki.
  W domu rozpoczęła się bieganina. Matka podleciała jakby na skrzydłach do pozostałej dwójki rodzeństwa i wziąwszy je na swoje ramiona podeszła do nastoletniej córki. Ojciec gdzieś zniknął. Wszyscy zaczęli w duchu prosić o szczęśliwe zakończenie tej afery. Dusząc się, nie wiedzieli co ze sobą zrobić.
  Wtem z dymu wyłonił się tata, trzymający w dłoni telefon komórkowy. Zadzwonił po straż pożarną, przy okazji w biegu prowadząc swoją rodzinę przez zadymione pomieszczenia.
  Wyszli na zewnątrz przez tylne drzwi kuchenne. Lekko rozkojarzeni, krztuszący się trującym powietrzem opadli na trawnik i objęli się ramionami. Po niedługim czasie przyjechała straż pożarna i pogotowie. Pożar został ugaszony. Powstałe straty były dość duże. Na całym parterze przez długi czas wciąż widać było obszerne smugi dymu.
  Od czasu tego wydarzenia coś jakby tchnęło życie w rodzinę Kowalskich. Zaczęli rozmawiać, przytulać się i całować. Spędzali wspólnie więcej czasu. Niebezpieczeństwo które nad nimi zawisło pomogło im docenić siłę, którą jest rodzina. Choć pożar przez jakiś czas negatywnie odbijał się w ich umysłach, to całościowo wszystkie te wydarzenia przyczyniły się do pogłębienia ich wspólnych relacji i tchnęła w ich serca większą radość z każdego przeżywanego dnia.

środa, 19 marca 2014

Psychopata

  Sandra wyszła z domu. Musiała odetchnąć po intensywnej kłótni jaką odbyła ze swoim chłopakiem. Potrzebowała świeżego, górskiego powietrza, chwili na uspokojenie roztrzepanych myśli.
  Wspięła się na stromą górkę i rozpoczęła swój relaksacyjny spacer, zewsząd otoczona drzewami.
  Upychając w płucach jak najwięcej tlenu, zasłuchana w świergot ptaków, kluczyła bez celu między starymi pniami.
  Jej podróż trwała już bite dwie godziny. Wiedziała, że powinna wracać. Niedługo zacznie zapadać zmrok, a pobyt w górskim lasku nie był najlepszą opcją spędzenia wieczoru. Wolała nie wyobrażać sobie dzikich zwierząt polujących na nią w mroku oraz szczelin tających się w nierównym podłożu.
  Postanowiła, że przejdzie jeszcze kawałek, po czym zawróci.
  Około czterdziestu kroków dalej, kobieta natknęła się na niecodzienne zjawisko. Na podszyciu lasu leżał koń. Był zmasakrowany. Spoglądał na nią ze smutkiem i bólem. Nie wydawał z siebie żadnego dźwięku.
  Oszołomiona Sandra podeszła do zwierzęcia. Nie miała serca zostawić go w takim stanie. Na nieszczęście, zapomniała zabrać ze sobą komórki. Przeskakiwała wzrokiem miedzy poszarpanymi ranami które zdobiły ciało ssaka.
-Kto ci to zrobił?- pomyślała.
  Gdy siedziała tak na wilgotnej trawie, przerażona i bezradna, jakiś człowiek wychylił się zza pobliskiego drzewa.
-Oh! Jakie szczęście, że pana spotkałam! Proszę...- Spostrzegłszy szaleńczy błysk w oczach mężczyzny, przerwała wpół zdania.
  Nieznajomy trzymał w dłoni nóż, który z każdym krokiem unosił coraz wyżej i wyżej. Wkrótce był wycelowany wprost w klatkę piersiową przestraszonej dziewczyny. Obłąkańczy uśmieszek rozkwitał na jego ustach.
  Rozhisteryzowana i osłupiała ze strachu z początku nie wiedziała co ma ze sobą zrobić. Niedługo jednak rzuciła się do ucieczki. Nagle zapominając o kłótni, a nawet o zranionym koniu, gnała co sił w nogach. Nie wiedziała dokąd biegnie. W jej głowie tłukła się tylko jedna myśl- SZYBCIEJ! BIEGNIJ SZYBCIEJ!
  Psychopata był jednak coraz bliżej.
  Dziewczynie nie udało się uciec.

niedziela, 16 marca 2014

Miasto

  Adam i ja wybraliśmy się do miasta. Nieprzyzwyczajona do gwaru i szumu z trudnością przyswajałam nowe otoczenie. Zamiast łąk i drzew widziałam przed sobą ogromne budowle, ruchliwe ulice, światła... Jak dla mnie było tego wszystkiego zdecydowanie zbyt dużo. Nie mogłam pojąć, jak mój chłopak mógł wychowywać się w takim środowisku. Zapragnęłam jak najszybciej wskoczyć do naszego małego fiata i wrócić z powrotem do domu. O, tak. Tego właśnie było mi trzeba.
  Mój ukochany, podchwyciwszy moje przestraszone spojrzenie, złapał mnie za rękę i odwrócił twarzą do siebie.
-Co jest?- Zapytał i z troską zlustrował moją twarz.
  Palcem pogładził zmarszczkę, która pojawiła się między moimi brwiami.
-Wyobrażałam sobie to wszystko...inaczej.- Wymruczałam.-Poza tym, zaczyna boleć mnie głowa.
  Nagle poczułam się jak rozkapryszone dziecko. Bałam się miasta. Bałam się tłumów ludzi, maszerujących po chodnikach. Bałam się dużych, miejskich aut pędzących przez ulicę... Nie chciałam być tak postrzegana przez Adama. Zawsze, gdy przychodziło mi poznać coś nowego, wycofywałam się.
-Możemy wrócić, jeśli naprawdę jest tak źle...- Wymamrotał, lekko rozczarowany.- Chcesz coś na ból głowy?
  Zastanowiłam się przez chwilę.
-Ja... Przepraszam Cię... Nie, w porządku, chcę zobaczyć gdzie się urodziłeś. Muszę się tylko przyzwyczaić... to wszystko- Uśmiechnęłam się, choć bez przekonania.- Możesz dać.
  Adam wrócił się do samochodu po tabletkę, a ja nieruchomo wpatrywałam się w jego atrakcyjne ciało. Nie wyglądał na człowieka ze wsi. Jego żywioł był tutaj. Chciałam, aby choć raz mógł pokazać mi to, o czym opowiadał przy każdej możliwej okazji.
  Przyjęłam lek. Trzymając się za ręce, powoli poszliśmy w kierunku przejścia dla pieszych. Gdy stanęliśmy przy jezdni wraz z ogromną grupą ludzi, serce podskoczyło mi do gardła.
  Adam wyślizgnął swoją dłoń z mojej i z przepraszającą miną odebrał telefon, którego przez cały ten chaos nie miałam prawa usłyszeć. Uśmiechnęłam się do niego delikatnie, dając znać, że wszystko jest dobrze.
  W tym właśnie momencie ktoś z grupki wygłupiających się za nami nastolatków, przez przypadek szturchnął mnie ramieniem. Nie było to mocne pchnięcie, lecz mimo wszystko straciłam równowagę. Noga obuta w obcas wygięła się pod nienaturalnym kątem, a ja upadłam wprost na ruchliwą jezdnię.
  Jadące auto zaczęło gwałtownie hamować, lecz było już za późno. Tuż po uderzeniu, straciłam przytomność.
*
-Cześć.- Adam siedział przy mnie na łóżku i gładził delikatnie moją dłoń.- Przepraszam...
  Spojrzałam na jego nieogoloną, zapłakaną twarz. Nie potrafiłam wykrztusić z siebie ani słowa. Byłam otumaniona przez lekarstwa.
-Przepraszam...- Powtórzył.- Mogliśmy nie jechać... Tak bardzo mi przykro... Kocham Cię, przepraszam...
  Zaczął jak mantrę wyszeptywać słowa przeprosin, wpatrując się przy tym wprost w moje oczy.
  Posłałam swojemu ukochanemu najdelikatniejszy z uśmiechów i spróbowałam uścisnąć jego dłoń, która wciąż lekko gładziła mą poranioną skórę. Ten drobny wysiłek wywołał u mnie ogromną falę bólu.
-Nie... Spokojnie...- Przerażony lustrował moje ciało od stóp do głów.-Proszę, leż spokojnie...
  Poruszył się lekko i ze smutkiem dodał:
- Przepraszam. Kocham Cię. Ja... ja mogłem cię stracić... Już zawszę będę Cię słuchał. Zawsze będę przy tobie...
  Chciałam odpowiedzieć mu, żeby nie przepraszał, przecież to nie była jego wina, nawet w najmniejszym stopniu. Nie byłam jednak w stanie wykrztusić z siebie żadnego słowa.
  Zamiast tego przymknęłam powieki i cieszyłam się delikatnym dotykiem.
  Może była to próba naszej miłości. Może gdybyśmy nie byli tu, gdzie się znajdowaliśmy, zdarzyłoby się coś o wiele gorszego. Może kogoś uratowałam... może to ktoś inny miał wpaść pod ten samochód.
  Istniało wiele możliwości, lecz jedno było pewne. Choć moje ciało nie będzie już dokładnie takie samo jak kiedyś, Adam wciąż będzie mnie kochał. Nie ważne co się stanie- on nigdy mnie nie opuści.

czwartek, 13 marca 2014

Przejażdżka

  Zaparkował pod domem swojej dziewczyny i zagwizdał w dwa palce.
  Sonia wychyliła się z okna i spojrzała na Maćka rozmarzonym wzrokiem.
-Schodzisz?- Zapytał młody mężczyzna i puścił do niej oko.- Zabieram Cię na przejażdżkę.
  Chłopak uśmiechnął się zalotnie i wskazał dłonią na stojącego nieopodal ścigacza, którego dostał od rodziców parę dni temu.
  Dziewczynie z zachwytu zalśniły oczy. Zbiegła po schodach i padła swojemu ukochanemu w objęcia.
-Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin- Wymruczał i z czułością pocałował dziewczynę tkwiącą w jego ramionach.
  Wskoczyli na motor, założyli kaski i ruszyli spokojną drogą, patrząc jak z nieba znika słońce. Z minuty na minutę pojawiało się coraz więcej gwiazd.
  Po dwudziestu minutach jazdy, Maciek przyśpieszył. Chciał pokazać dziewczynie wszystkie swoje umiejętności, jakie nabył podczas samotnych wypraw. Młodzi ludzie, żądni adrenaliny wykrzykiwali w szczęściu swoje imiona.
  Już dawno temu przekroczyli ograniczenie prędkości, lecz nie zważali na to. Wtuleni, cieszyli się wspólnie spędzonymi chwilami. Czas przestał dla nich istnieć. Rozpędzeni, czuli jak wiatr rozwiewa im włosy. Chcieli jechać coraz szybciej. Czuli się, jakby za chwilę mogli dotknąć gwiazd.
  Nagle dotychczas prosta droga, ostro zakręcała w prawo. Młodzi, nie zauważywszy wcześniej znaku ostrzegawczego, nie na żarty się przestraszyli. Maciek próbował zahamować, lecz ścigaczowi nie udało się w pełni spełnić oczekiwań chłopca. Maszyna wpadła w poślizg i wypadła z jezdni. Zakochani, w szaleńczym tempie wpadli na przydrożne drzewo. Ostatnimi dźwiękami jakie słyszeli był niesamowity pisk, ryk silnika i trzask wyginanego metalu. Nie zdążyli nawet spojrzeć sobie w oczy.
  Kto wie... Może rzeczywiście dotkną gwiazd...

środa, 12 marca 2014

Być może

  Biegłam przed siebie, nie zważając na to, iż nie znam okolicy w której się znajduję. Pierwszy raz od ponad miesiąca wyszłam poza teren domu. Pierwszy raz od czasu, gdy zaginął mój narzeczony. Deszcz moczył mi włosy więc naciągnęłam na głowę kaptur.
  Rozglądałam się wokół siebie z szeroko rozwartymi oczami.
  Jakaś para całowała się w bramie. Kobieta unosiła delikatnie jedną nogę, a obejmujący ją mężczyzna gładził opuszkami palców jej plecy. Byli mokrzy, lecz nie zwracali na to uwagi.
  Poczułam jak słone łzy skapują na mój podbródek. Na szczęście, krople deszczu i zapadający zmierzch doskonale je maskowały.
  Biegłam dalej. Po dłuższej chwili zauważyłam jak rozentuzjowana dziewczyna w czerwonym płaszczu rzuciła się w ramiona chłopaka, wysiadającego z autobusu. Przy jego nogach stały stosy walizek.
  Uświadomiwszy sobie, że Miłosz- mój ukochany, prawdopodobnie już nigdy nie uśmiechnie się do mnie i nie weźmie w swoje ramiona, poczułam, że na powrót pęka mi serce.
  Przyśpieszyłam. Potrąciłam ramieniem jakiegoś mężczyznę, który prawdopodobnie chciał zapytać mnie o drogę. Zrobiło mi się trochę żal, gdy posłał mi zdziwione spojrzenie, dotykając przy tym dłonią obolałego miejsca. Mimo wszystko biegłam dalej.
  Usiadłam na jakiejś ławce przy latarni. Moje spodnie przemokły na wskroś, gdy sadowiłam się na lodowatej belce, lecz zignorowałam to. Oplotłam ramionami przykurczone nogi i schowałam twarz między kolanami.
  Nagle czyjaś dłoń pogładziła mnie po plecach i zaczęła rozczesywać palcami splątane loki.
  Nie ruszając się, spróbowałam zidentyfikować siedzącą obok osobę. Rozmiar dłoni, zapach dezodorantu, delikatne ruchy. Znałam tego człowieka. Nie był to mój najdroższy, zaginiony chłopak, lecz były, dobry przyjaciel.
  Podczas gdy męska dłoń przesuwała się po moim kręgosłupie, powoli zaczynałam dopuszczać do siebie myśl, która tkwiła cały czas ukryta w najskrytszych zakamarkach mojego umysłu.
  Dotychczas myślałam, że umarłam, gdyż to Miłosz był moim życiem. Czułam się opuszczona i samotna. Wiedziałam, że sama nie dam rady się podnieść. Starałam się jednak nie myśleć, że ktoś kiedyś może pozwolić mi odrodzić się na nowo. Wyremontować ruiny, które po mnie zostały. Teraz powoli zaczynałam rozumieć, że może nie teraz, lecz kiedyś, siedzący przy mnie przyjaciel pomoże mi. Z pewnością nie w pełni i nie w tak cudowny sposób w jaki robiła to moja miłość, lecz jednak...
  Jednak mimo wszystko w moim sercu powoli zaczynała kiełkować nadzieja.
  Być może nie był to jeszcze koniec.

wtorek, 11 marca 2014

Szpital

  Sara leżała na łóżku, cicho pojękując. Kaja gładziła blade czoło swojej siostry i nuciła pod nosem kołysankę, którą obie znały z dzieciństwa.
-Opowiedzieć ci historię?- Zapytała po chwili.
  Chora odmruknęła coś i poruszyła palcami. Nie mogła pozwolić sobie na więcej.
Kobieta siedząca przy szpitalnym łóżku zamknęła w uścisku szczupłą rękę i starając się powstrzymać napływające do oczu łzy, rozpoczęła swą opowieść.
-W pewnym miasteczku na wschodzie żyli ludzie, którzy wiedzieli absolutnie wszystko. Codziennie szeptali między sobą prawdy o życiu i starali się, aby nikt oprócz nich, nie wiedział o czym rozmawiają. Ich największą tajemnicą było to, że po śmierci dobrzy ludzie dostają się do lepszego miejsca. Do raju. Mieszka w nim Bóg który sprawia, że codziennie jest się nieziemsko szczęśliwym. Nie ma tam żadnych chorób, zła ani zmartwień. Wszystko jest piękne, idealne i przepełnione miłością. Pewnie zapytałabyś, skąd o tym wszystkim wiem... Otóż pewni ludzie z zachodu weszli do miasta i podstępem wykradli tajemnice od wszystkowiedzących...
  Ciche, nierówne pikanie maszyn, przerwało opowieść. Chora zaniosła się kaszlem, z trudem chwytała powietrze. Kaja ścisnęła mocno dłoń umierającej i spojrzała w jej półprzymknięte oczy.
  Lekarze starali się za wszelką cenę przywrócić Sarze zdrowie, lecz żadne działania nie poprawiały jej stanu.
  Młoda kobieta, zmuszona do odejścia od łóżka, wyszeptała jedno zdanie.
-Teraz trafisz do lepszego miejsca.
   Po chwili jej szloch wypełnił całe pomieszczenie.

poniedziałek, 10 marca 2014

Wypadek

  Jechałam rowerem po mało ruchliwej szosie łączącej dwie wsie. Słońce prażyło niemiłosiernie, bez współczucia parząc moją bladą skórę. Gdy dotknęłam głowy, miałam wrażenie, że moje włosy płoną żywym ogniem. Mroczki wstąpiły mi przed oczy, świat wokół zawirował.
  Straciłam panowanie nad sobą. Rower na którym jechałam, przewrócił się z cichym brzdękiem. Miałam wrażenie, że moje czoło odbija się od podłoża jak gumowa piłka. Czułam, jak rozpalona krew sączy się z niewielkiej rany na skroni.

  Auto jechało wprost na mnie. Nie miałam siły, by się podnieść. Łzy mieszały się z krwią, moje gardło wydawało z siebie chrapliwe, błagalne jęki. Maszyna była coraz bliżej. Modliłam się, aby mnie wyminęła.
  Przedni zderzak zamajaczył tuż przed moją twarzą. Okropny, nieziemski ból przeszył moją drobną postać.

-Halo?- Cichy głos wdarł się do mojej podświadomości.- Słyszysz mnie?
  Z trudem otworzyłam oczy. Z niedowierzaniem spojrzałam na pochylającego się nade mną, młodego mężczyznę. Delikatnie dotknęłam rozcięcia na skroni. Moje palce zdobiły niewielkie ilości ciemnoczerwonej krwi. Rozejrzałam się dookoła. Ani śladu jakiegokolwiek samochodu.
-Źle to wygląda...- Chłopak ściągnął podkoszulek i przycisnął go do mojego czoła. Z trudem rejestrowałam, co się wokół mnie działo.
-Nie ruszaj się. Zadzwonię po karetkę. Zemdlałaś. Co jak co, ale słońce nie ma dziś dla nas sumienia...

niedziela, 9 marca 2014

Niebezpieczna zabawa

  Trwa przyjemny, sobotni wieczór. Wraz ze znajomymi i chłopakiem siedzę na plaży. Ognisko płonie przed nami i oświetla nasze twarze, śpiewamy wspólnie znane kawałki rockowych kapel.
  Artur trzyma mnie w ramionach, chroniąc przed wiatrem od strony morza. Bierze cały ten chłód na własne barki. Drży, więc rozcieram jego plecy dłonią. Także chcę coś dla niego zrobić.
  Anna zaczyna swój plemienny taniec wokół ogniska. Jej umysł jest zaćmiony przez alkohol. Wydziera się, tupie, macha rękami. Patrzymy jak rozbiera coraz to kolejne części garderoby i rzuca nimi w nasze twarze. Gdy stoi przed nami w samej bieliźnie, chichocze jak wariatka i odbiega od światła. Śmiejemy się z niej. Dziwne, że nie marznie, biegając półnago po zachodzie słońca.
  Nagle tracimy ją z oczu. Słyszymy chichot i piski, lecz nie widzimy nawet zarysu jej sylwetki. Morskie fale szumią gdzieś w oddali. Zdaję sobie sprawę, że już nikt się nie śmieje. Nastaje między nami przerażająca cisza.
  Luźna atmosfera zamienia się w pełne wyczekiwania przejęcie. Anny nie ma zbyt długo.
- Idę.- Mruczy Artur i wyplątuje się z moich objęć, całując mnie przy tym w czubek głowy.- Zaraz wracam.
  Kamil zrywa się w ślad za nim i oboje biegną w stronę wody.
  Przysuwam się do Sandry i Maćka. Mamy przestraszone miny, siadamy jak najbliżej siebie, aby trochę się rozgrzać. Ognisko powoli zaczyna przygasać.
  Nagle do naszych uszu dobiegają krzyki i nawoływania. Zrywamy się z naszych siedzeń utworzonych z pni drzew i biegniemy do brzegu.
  Gdy moje oczy przyzwyczajają się do mroku, spoglądam na wydarzenie, które już do końca życia będzie kotłować się w mojej głowie.
  Anna pluska się radośnie w lodowatej wodzie. Nagle prąd porywa ją w głąb morza. Zdezorientowana dziewczyna zaczyna histerycznie poruszać kończynami, lecz nie potrafi utrzymać się na powietrzni.
  Artur zdejmuje ubrania, które rzuca w dłonie Kamilowi. Po chwili widzę jak mój chłopak zanurza się w morskiej toni. Jest zgarbiony, trzęsie się. Dopływa do Anny która zanurza go, tak aby sama znajdowała się na górze. Morze z sekundy na sekundę, zanosi ich coraz dalej.
  Nie zdaję sobie sprawy, że biegnę i krzyczę, dopóki Kamil nie zamyka mnie w żelaznym uścisku, gdy jestem do kolan zanurzona w wodzie. Stojąca obok nas Sandra trzyma w dłoni telefon i wystukuje trzęsącymi się dłońmi, numer alarmowy.
  Wystraszeni i zapłakani nie widzimy na pofalowanej powierzchni wody ani Artura, ani Anny.

Ranny ptak

  Z daszku znajdującego się nad wejściem do budynku, spadł gil. Nikt z początku nie zwrócił na niego uwagi. Po prostu, sfrunął w dół. Ptak po dłuższej chwili bezruchu, przewrócił się na bok. Jasna krew splamiła kafelki zdobiące podejście do szkoły. Dopiero wtedy zebrani zainteresowali się zdarzeniem.
  Przejęta blond-włosa dziewczynka, wzięła zwierzątko w dłonie. Wokół niej zebrała się grupka uczniów. Łzy skapywały po policzkach dzieci, gdy spoglądały na zakrwawionego gila.
- Trzeba zanieść go do szpitala.- Mruknął ktoś.
- Coś Ty! W szpitalu nie przyjmują ptaków!
  Zapanowała napięta atmosfera. Dzieci prowadziły poważną dyskusję dotyczącą losu rannego. Wszyscy byli bardzo poruszeni, nie licząc dziewczynki, która w osłupieniu spoglądała na nienaturalnie wykrzywione skrzydełko, spoczywające w jej dłoniach.
  Ze szkoły wyszli ostatni uczniowie. Jeden z nich, czarnowłosy chłopiec z przepaską na czole zauważył panujące poruszenie i zapytał, co się stało. Obeznawszy się z sytuacją podszedł do ptaka i wyjął go dziewczynce z rąk.
- Trzeba ukrócić mu cierpienia.- Mruknął.
- Nie!- Dziewczynka ożywiła się.- To tylko złamane skrzydło. Da się to wyleczyć.
  Spojrzała nowo przybyłemu głęboko w oczy i sięgnęła po zwierzę.
  Chłopiec miał jednak własne zdanie. Nie przejmując się, sięgnął do szyi gila i szarpnął. Krew obryzgała wszystko dookoła.
  Zapadła upiorna cisza. Chłopiec wyrzucił ptaka w pobliskie krzaki, otarł dłonie o dżinsy, wzruszył ramionami i odszedł z miejsca zdarzenia.

poniedziałek, 3 marca 2014

Morderstwo

  Słup dymu wzbił się wysoko w górę. Białe kolumny oraz marmurową posadzkę pokryło coś na rodzaj mgły, w sali dostrzec można było tylko migoczące gdzieniegdzie kamienie szlachetne rozświetlane przez gasnące pochodnie.
  Leżącego na posadzce mężczyznę nie obchodziło już nic, co znajdowało się w tym pomieszczeniu. Nie przejmowały go już cenne kryształy, całe to zachwycające, idealne wnętrze, ani bogactwo, które promieniowało zewsząd wokół, nawet teraz gdy przez mrok i dym prawie nic nie dało się zauważyć.
  Chłopaka interesowały za to gwiazdy daleko, daleko w górze, za przeszklonym sufitem przy którym kotłowała się szara mgła.
  Półnagi, zraniony, umierający, zakuty w kajdany, leżący twarzą do góry, patrząc na nie zastanawiał się, czy niedługo zobaczy je z bliska, gdy jego dusza będzie prowadzona przez anioły do nieba. Miał nadzieje, że do nieba.
  W momencie, gdy powoli zapominał co się stało, gdy powoli tracił zmysły, modlił się. W migoczących gwiazdach widział pocieszającą go twarz Boga. Czuł jego obecność. Ufał mu.
  Nagle wszystkie setki drzwi którymi usiana była ściana pomieszczenia, rozwarły się. Chłopak nie odwracał wzroku od gwiazd. Wiedział co za chwilę się z nim stanie. Wiedział że w tym momencie, idą w jego stronę tysiące zakapturzonych postaci gotowych z zimną krwią zamordować jego ciało.
  Ale nie duszę, pomyślał. Nigdy nie dostaną mojej duszy.

Nowy znajomy

  Słońce przyjemnie ogrzewało moją skórę, gdy z książką wędrowałam w stronę starego, sękatego drzewa. Złociste zboża poruszały się lekko na ciepłym, lipcowym wietrze, a pobliski las wydawał z siebie cichutkie szelesty.
  Wąska żwirowa ścieżka którą szłam zamieniła się w jeszcze węższą, piaszczystą. To właśnie w tym miejscu musiałam przedrzeć się przez złote gęstwiny. Weszłam więc w rozgrzane zboża i starając się chronić trzymaną w ręku książkę, przezierałam się przez nie, aż dotarłam do maleńkiej, porośniętej trawą polanki, na której środku wyrastało ogromne, samotne drzewo. Uśmiechnęłam się, dając porwać się pięknu tego miejsca. Zresztą jak zawsze, gdy tu przychodziłam, a pierwszy raz zdarzył się już ponad dziesięć lat temu, gdy byłam małą, sześcioletnią dziewczynką.
  Podeszłam powoli do szerokiego pnia i położyłam dłoń na jego chropowatej powierzchni. Jak zawsze dotyk ten sprawił iż nie wiadomo z jakich powodów napełniłam się niesamowitym szczęściem. Wpuściłam do płuc delikatny, drzewny zapach i odetchnęłam, przesuwając ręką po korze i obchodząc ją dookoła w poszukiwaniu jak najwygodniejszego miejsca. Po krótkiej chwili zdecydowałam się na ledwie zauważalne wgłębienie i usadowiłam się w nim, wyciągając zgięte nogi przed siebie i kładąc na nie oprawioną w róż książkę. Duchowo przygotowana, zaczęłam lekturę.
*
Westchnęłam głęboko i zatrzasnęłam książkę. Była cudowna. Naprawdę cudowna. Odchyliłam głowę, opierając ją o pień i wpatrywałam się w znajdujące się w górze konary. Nagle gdzieś wysoko w górze coś się poruszyło. Z początku myślałam, że to ptak, lecz wydawane odgłosy były zbyt ciężkie, jak na tak małe stworzenie.
- Widać lektura się podobała. - Odezwał się z góry cichy, męski głos.
  Wstałam z ziemi i z bijącym sercem przyjrzałam się zbitej warstwie liści i gałęzi. Nic nie dostrzegłam, aż do czasu, gdy mój rozmówca wyskoczył zza okrytego liśćmi konaru wprost na ten, znajdujący się nade mną, a następnie na ziemię, tuż przed moją twarzą.
  Odsunęłam się spłoszona, gotowa do ucieczki, lecz chłopak uniósł dłonie w geście niewinności i spojrzał na mnie z przechyloną głową.
- Nie chce ci nic zrobić. Spokojnie. - Jego usta wygięły się w delikatnym uśmiechu, a ręce wciąż pozostawały skierowane w stronę nieba. - Po prostu siedziałem sobie tam w górze, gdy przyszłaś i zaczęłaś czytać. - Wzruszył ramionami. - Nie chciałem cię wystraszyć, więc zeskoczyłem dopiero teraz, gdy już się zbierasz. W sumie miałem zejść, gdy już sobie pójdziesz, ale nie mogłem usiedzieć.
  Cichutki, przyjemny dla ucha śmiech dotarł do moich uszu i sprawił, że ja także się uśmiechnęłam.
- Czyli nie muszę się bać, że mnie zabijesz?
- W życiu. - Chłopak uśmiechnął się zaczepnie, opuścił ramiona i podał mi swoją dłoń. - Daniel jestem.
- Sara. Wiesz, że mogłeś zejść wcześniej prawda?
  Uścisnęliśmy dłonie, a Daniel znów wybuchnął niesamowicie pięknym śmiechem.
- No niby mogłem, ale jak już mówiłem nie chciałem cię straszyć, a poza tym wpatrywanie się w tak śliczną istotę, wcale nie jest nudne. - Puścił do mnie oczko.
  Chłopak odsunął się trochę, aby podnieść moją książkę, którą nawet nie wiem kiedy upuściłam. W momencie gdy odzyskałam swoją własność, cały strach mnie opuścił. Wiedziałam, że chłopak który przedstawił mi się jako Daniel mógł kłamać, lub w jakiś sposób okaleczyć, lecz miałam pewność, że nic takiego się nie stanie. Szczególnie teraz, gdy wreszcie skupiłam się na jego wyglądzie, a nie tym, że może mi wyrządzić jakąś krzywdę. I wiedziałam już, że nie tylko jego głos jest zniewalający. On cały taki był. Nieziemsko piękny.

niedziela, 2 marca 2014

Jacy jesteśmy

  Dzisiejszy dzień jest ponury i nieprzyjemny. Z nieba spadają krople, duże i słone niczym łzy. Pełne żalu i boleści. Lecą, ich usta rozwarte są w niemym, zastygłym krzyku. Może boją się wysokości... Może wiedzą, że zaraz rozprysną się na chodniku... Każdy z nas czegoś się boi. Smutne, szare krople deszczu także mają do tego prawo.
  Idę chodnikiem. Przeskakuję po dwie kamienne płytki, uznaję, że to wspaniałe zajęcie. Przynajmniej mój marsz, nie jest tak samo nudny, jak ludzi, którzy mijają mnie bez słowa, z kapturami naciągniętymi na głowę. Na pierwszy rzut oka oni wszyscy wydają mi się tacy sami. Ponurzy. Widzę, jak śpieszą się do swoich domów, po skończonym dniu w pracy i zasłaniają się przed deszczem. Pewnie krople są smutne, że ludzie się ich boją... Czasem sam siebie przerażam swoimi myślami.
Nagle przeskakiwanie kamiennych płytek zaczyna mnie nudzić. Interesują mnie natomiast ludzie których mijam. Przecież to chyba niemożliwe, żeby wszyscy byli tacy sami? Może oni uznają, że jestem taki, jak każdy, a przecież wyraźnie się wyróżniam... Nabrałem ochoty, aby wyszukać w tłumie ludzi takich jak ja. Na pierwszy rzut oka nieoryginalnych, lecz jednak czymś wyróżniających się z tłumu.
Wszedłem na ławkę stojącą w pobliżu i zapatrzyłem się w przemijające obok twarze. Postanowiłem zabawić się w odgadywanie celów ludzi.
  Zauważyłem dziewczynę z burzą różowych włosów. Pewnie chciała wyróżniać się wśród rówieśników, lub pragnęła zostać w końcu dostrzegana. Spostrzegłem także młodego chłopca w bluzie. Mimo iż było zimno, nie wydawało się, że marznie. Stał sam, pośrodku trawnika, miał bladą twarz, pełną niedoskonałości, wielkie niebieskie oczy z nienaturalnie pomniejszonymi źrenicami i usta wygięte w uśmiechu. Zapewne był uzależniony od narkotyków. Zastanawiałem się, czy chce zerwać z nałogiem.
  Przed ponad dwie godziny spoglądałem na przechodniów i zastanawiałem się do czego dążą. W końcu doszedłem do wniosku, że nie mogę tego wiedzieć. Po pierwszym spojrzeniu, nie da się ocenić człowieka. Każdy z nas przecież tworzy swój własny świat, każdy z nas ma inny tok myślenia. Podejmujemy wybory, od nas zależy, to co robimy. Tylko my możemy stwierdzić, czy coś jest dla nas dobre, czy nie. I tylko my możemy zadecydować, jak wykorzystamy swoje życie. Żaden inny człowiek, nie może zobaczyć tego, co dzieje się w naszej głowie. Nikt nie może stwierdzić jacy jesteśmy, na pierwszy rzut oka.

Przypalona róża

Jutro jest ten szczególny dzień. Dzień zakochanych. Zapewne nie ja jedna nie cieszyłam się z ich powodu. W każdej sklepowej witrynie wisiały papierowe serduszka, uśmiechające się misie, machające do przechodniów zza szyb i zapraszające do kupna.
  Przechodząc obok nich z pokerową miną, starałam się nie wyobrażać sobie jak do niedawna jeszcze moja miłość, kupuje dla mnie ogromnego niedźwiadka i zostawia tajemnicze listy w mojej skrzynce pocztowej. Próbuję nie wyobrażać sobie jak przychodzi do mnie rano przed szkołą i całuje mnie na powitanie starając się ukryć za plecami bukiet krwistoczerwonych róż.    
  Szłam brukowanym chodnikiem, mijałam sklepy, a słone łzy skapywały po mych policzkach. Kierowałam się w pewne wspaniałe miejsce. Skośnie padający deszcz, moczył moje włosy, ale nie przejmowałam się tym. Przynajmniej nie rzucało się w oczy tak bardzo to, że płakałam.
  Wspięłam się błotnistą ścieżką pod górkę, zewsząd otaczały mnie drzewa. Na niektórych z nich widniały wyryte nożem inicjały zakochanych par. Gdzieś tam wśród nich było wypisane także imię moje oraz mojego ukochanego. Starałam się wymazać z pamięci chwilę, gdy uwiecznialiśmy nasze imiona na pniu. Szłam pod górkę, coraz ciężej oddychałam. Mimo to przyśpieszyłam kroku.
  Dotarłam. Przede mną rozciągał się wspaniały widok na miasto. Na samym środku wzniesienia leżał obalony pień. Siadłam na nim. Niemal czułam ciepło czarnowłosego mężczyzny, który parę miesięcy temu właśnie tutaj spędzał ze mną swój czas. To było nasze tajemne miejsce, o którym nikt inny nie miał pojęcia. Otuliłam ramionami kolana i spojrzałam w dół na zamglone miasto. Gdzieniegdzie świeciły się światła, które przebijały mlecznobiały puch. Być może te najjaśniejsze należały do domów tych najszczęśliwszych ludzi. Tych, którym roztańczone motyle obijały się o wnętrze brzucha, którym z zachwytu odbierało dech w piersi, którzy z niecierpliwością oczekiwali jutrzejszego dnia. Tak bardzo im zazdrościłam... Moje serce było złamane... Dopiero niedawno zrozumiałam ile ON dla mnie znaczył. Kiedyś nie byłam pewna swoich uczuć. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam jaki jest dla mnie ważny... niedługo po tym, gdy sobie to uświadomiłam, jemu przestało zależeć. Znudził się i zapolował na kolejną dziewczynę. Tak bardzo mnie zranił.
  Miałam ochotę krzyczeć w niebo głosy. Zamiast tego, schowałam głowę w ramionach i zaniosłam się szlochem.
  Nie trzeba mówić, że wciąż miałam niewyobrażalnie wielką nadzieję, że Karol- bo tak właśnie miał na imię czarnowłosy chłopak, wybranek mego serca, wciąż jeszcze o mnie myślał. Codziennie rano wstawałam z nadzieją, że jednak zmieni zdanie... że do mnie wróci. Wybaczyłabym mu wszystko. Wiedziałam, że nie powinnam, ale nie mogłam nic poradzić na to jakim darzyłam go uczuciem. Ale to była tylko nadzieja. Bardzo mało prawdopodobne marzenie. Gdy mijaliśmy się na szkolnym korytarzu, wymieniając spojrzenia, uporczywie zastanawiałam się o czym myśli...
  Gdy wróciłam do domu, nikogo nie zastałam. Nie zapalając światła, choć było ciemno, przemknęłam do swojego pokoju na piętrze. Całe szczęście, że byłam sama. Nie chciałam aby moi rodzice zauważyli rozmyty makijaż zdobiący moją twarz. Nie potrzebowałam nieuniknionych pytań, jakie by mi zadawali.
  Weszłam do swojego pokoju i przycisnęłam włącznik światła. Pomieszczenie rozbłysło złocistym blaskiem, który rzucały lampki choinkowe pozawieszane na ścianach. Wtedy zauważyłam to po raz pierwszy. W kabelki światełek wplątana była delikatna, różowa róża.  Zdziwiona, z bijącym sercem, podeszłam do niej i uwolniłam ją z duszących przewodów. Z bliska zauważyłam, że jest całkowicie uschnięta, a brzeżki każdego płatka są czarne, jakby podpalone. Marszcząc brwi, zbliżyłam do niej nos. Zamiast przyjemnego, kwiatowego zapachu poczułam smród spalenizny.
  Mieszkałam w tym domu jedynie ze swoimi rodzicami. Oni nie zostawiliby mi takiego prezentu. Rano tej róży tu nie było. Miałam stuprocentową pewność. Lekko przestraszona, położyłam ją na blacie biurka i zeszłam na dół do kuchni. Dla pewności zadzwoniłam do przyjaciółek, lecz one przysięgły mi, że nie zostawiły rośliny w moim pokoju. Zresztą kiedy miałyby to zrobić? Miałam zamiar potem zapytać rodziców. Teraz, gdy byli jeszcze w pracy, nie odebraliby telefonu.
  Zauważyłam, że tuż przy podstawie schodów widnieje błotnisty ślad. Nikt z naszej rodziny nigdy nie chodził w butach po domu. Rodzice zawsze poważnie podchodzili do czystości i obowiązywała zasada ściągania obuwia tuż przy drzwiach wejściowych.
  Nagle, przerażona, wbiegłam na górę, do swojego pokoju. Zatrzasnęłam drzwi i przekręciłam kluczyk w zamku, choć zwykle tego nie robiłam. Zaraz. Co ja wyprawiam? Otworzyłam drzwi i ostrożnie zajrzałam w każdy zakamarek swojego pokoju. Dopiero upewniwszy się, że nikt oprócz mnie, się w nim nie kryje, na powrót zamknęłam drzwi.
  Wstrząśnięta, choć błoto i róża nie musiały od razu oznaczać włamania, zakopałam się w kołdrze i nasłuchiwałam. W przemoczonej bluzie i rozmytym makijażu na twarzy. Teraz pragnęłam jedynie tego, aby rodzice wrócili do domu. Mój ukochany, zaszył się gdzieś w głębi mojej podświadomości. Całą resztę wypełnił strach, który wzmagał się za każdym razem, gdy spojrzałam na przypaloną różę, która wydawała mi się nieznośnie przerażająca.

Miłość bezdomnych

  Trwał mroźny, styczniowy dzień. Daniel i Sara, wiele już przeszli w ciągu swego trzydziestopięcioletniego życia, lecz takiej zimy jeszcze nie widzieli. Zamarznięty śnieg pokrywał każdą wolną powierzchnię krajobrazu, ogromne sople zwisały z dachów pobliskich domów, a zimne powietrze gryzło twarze i dłonie przechodniów.
  Zakochani, idąc śliskim chodnikiem, spoglądali w mijane okna. Widzieli w nich opatulone kocami dzieci, skaczące po łóżkach. Dorosłych przygotowujących dla siebie gorącą kawę. Pracowników, siedzących przed komputerami. Z zazdrością wpatrywali się w ludzi, znajdujących się po drugiej stronie szyb. Oni wszyscy mieli coś, o czym Daniel i Sara mogli jedynie marzyć. Posiadali dom.
  Para już od ponad dwóch lat zmagała się z życiem na ulicy. Nie mieli żadnych środków do życia. Nikt nie chciał ich zatrudnić. Włóczyli się chodnikami i żebrali o pieniądze, aby przeżyć.
  W tym roku pogoda okazała się nadzwyczaj surowa. Daniel, który od zawsze odznaczał się słabym zdrowiem, z trudem walczył z chorobami, które go atakowały. Wyziębiony i głodny, z dnia na dzień tracił nadzieję. Gdyby tylko nie było przy nim ukochanej, już dawno by się poddał.
  Na początku lutego, mężczyźnie trudno już było ustać o własnych siłach. Był zbyt schorowany. Pewnego dnia upadł na ziemię w pewnej wsi i nie potrafił się podnieść. Wątła Sara nie miała siły, aby mu pomóc. Z przerażeniem wpatrywała się w swojego partnera i roniąc jedną łzę, po drugiej, próbowała unieść go z ziemi. Jej wysiłki były jednak zbędne. Nie było szans, aby samotnie podniosła tak wysokiego mężczyznę. Gdy doszła do wniosku, że nic nie wskóra, położyła się na piersi Daniela i wtuliła się w jego kościste ramiona.
  Rankiem, następnego dnia, pewna kobieta szła wiejską dróżką, do pracy. W połowie drogi natknęła się na dwójkę młodych ludzi, tulących się do siebie na zmarzniętej ziemi. Nie widząc ich twarzy, z uśmiechem zaczęła prosić ich o wstanie, gdyż zagradzali jej drogę. Nikt jej jednak nie odpowiedział. Przekroczyła młodych i spojrzała na ich twarze. Mężczyzna był posiniaczony, miał zapadnięte policzki i blade usta. Pokrywała go cienka warstewka śniegu. Twarz kobiety zdobiły strugi lodu. Być może były to jej łzy.
  Uśmiech zszedł z twarzy pani, która natknęła się na tę dwójkę. Przerażona, zakryła usta dłonią i zadzwoniła na policję. W drodze na komisariat trzęsły jej się ręce. Już do końca życia, w jej umyśle pojawiać się będzie wizja zmarłych zakochanych. Takich samych, jak ludzie, którzy nieraz odwiedzali ją w pracy i prosili o kilka groszy. Takich samych, jak tych, którym za każdym razem odmawiała.